Wcale nie miałam ochoty czytać tej książki, bo kompletnie nie interesuje mnie tematyka szpiegowsko bondowska. Skusiłam się dopiero po zerknięciu do noty o autorze – Stuart Gibbs po studiach pracował w ZOO opiekując się kapibarami! Panie i Panowie, opiekun kapibar nie może przecież napisać pośledniej książki. „Szkoła szpiegów” jest dobra, szybka, gęsta od wydarzeń, ale przede wszystkim jest zabawna i mocno zdystansowana do literatury gatunku. Idealna dla młodszych nastolatków. Więc… koniecznie przeczytajcie!
„Szkołę szpiegów” napisał Stuart Gibbs, a zilustrował Mariusz Andryszczyk. Ilustracji mamy niewiele – w całej książce jest ich kilkanaście. Ale pamiętajmy, że każda ilustracja w książce dla nastolatków jest na wagę złota. Powieść ma 291 stron. Obłożenie tekstem możecie zobaczyć na zdjęciach.
SZKOŁA SZPIEGÓW JEST DLA MŁODSZYCH NASTOLATKÓW
Dosłownie, bo nasz bohater ląduje w niej mając 12 lat. A skoro już przy tym jesteśmy, to tytuł polecam czytelnikom 8 – 12 lat. Z jednej strony jest ekscytujący i ma konkretną objętość, z drugiej akcja jest szybka i umiarkowanie brutalna. Rozczytany ośmiolatek zdecydowanie zatonie w niej na wakacje.
Wskakujemy z powrotem do powieści. Na drugiej okładce przeczytacie „Nazywam się Ripley, Benjamin Ripley”. To raczej nie pozostawia wątpliwości: tu będzie się bondzić. Nasz bohater jest zwyczajnych chłopcem, któremu czasem zdarza się usłyszeć słowo „frajer”. Chłopak wiedzie typowe życie gimnazjalisty, w którym niczym się nie wyróżnia, lekcje WF traktuje jako zło, które trzeba przetrwać i marzy o rozmowach z dziewczynami, ale nie wie, jak do nich podejść. Tyle że jest świetny z matematyki. W ogóle logiczne myślenie to jego mocna strona. Jak się domyślacie nie pomaga mu to w zbudowaniu silnej pozycji szkolnej gwiazdy. Benjamin jest nerdem. Ma przyjaciela i bardzo nieinwazyjnych rodziców.
Gdy pewnego dnia wraca do domu, w salonie czeka na niego elegancki mężczyzna, który przedstawia się jako Alexander Hale CIA. To nie spojler, tylko pierwsze zdania z książki. Benjamin bez najmniejszych przeszkód wmawia rodzicom, że jedzie do szkoły dla uzdolnionych uczniów i jako rekrut wyrusza do Akademii Szpiegostwa. Tyle mogę napisać, by nie zepsuć Wam zabawy z czytania.
Ale tak, dobrze się domyślacie – przygoda czeka na naszego bohatera już w szkole. I nie jest to tylko szybsze bicie serca na widok jednej z dziewczyn, ale dosłownie zasadzki, intrygi, walki na śmierć i życie. A wszystko z humorem i błyskotliwymi dialogami. No i jest sporo zaskoczeń!
DLACZEGO MAM WRAŻENIE, ŻE KTOŚ TU ŻARTUJE Z DOROSŁYCH?
I z ich fascynacji agentem Bondem? Bo żartuje. I to w inteligentny, elegancki sposób. Uwielbiam za to „Szkołę szpiegów”. Takich książek chciałabym więcej dla młodszych nastolatków – pokazujących dystans, autoironię, dobre poczucie humoru. Sama parsknęłam śmiechem kilka razy. Ale spokojnie, mamy tu też wspaniale pokazany szpiegowski fach z tymi wszystkimi gadżetami, zagadkami, zwrotami akcji, wirtuozerią dedukcji. Oraz… drugą stronę medalu, czyli tę bardziej prozaiczną część pracy agentów. Coś w stylu memów „oczekiwania a rzeczywistość”.
Bardzo ważne jest odniesienie do tego, co młodszych nastolatków może dotyczyć w prawdziwym życiu. Czyli struktura szkoły, poszukiwanie własnego miejsca, przynależność do grupy, oraz wszystkie możliwe typy szkolnych towarzyszy od bezdusznego mięśniaka po dziewczynę idealną. Co ważne te postacie są świetnie zbudowane i przekonujące w swoich rolach. W ogóle jest to świat, w którym rządzą dzieciaki. Dorośli są mocno na drugim, a raczej trzecim planie – czyli mamy sytuację, którą nastoletni czytelnicy uwielbiają.
Uwaga! To dobra książka dla dzieci, które nie szaleją za czytaniem. Akcja chwyta od pierwszego zdania i pędzi przez całą powieść. Nie trzeba się wczytywać, ani starać przebrnąć przez dłużyzny. Tu „dzieje się” cały czas. A jak szybko skończą pierwszy tom, to w lipcu wychodzi drugi! W ogóle to wyczuwam ekranizację tej serii – ma potencjał.